Deszcz stuka o parapet. Listonosz puka do drzwi. Są, kolejne chmury, a raczej chmurki. Zamiast deszczu tasiemki. Wprost
z krainy deszczowców przyleciały. Prezent, niespodzianka dla syna mojego. On obserwuje, ja się zachwycam. Podziwiam, zauważam, że są ładniejsze, niż myślałam. Ciepło robi mi się w okolicy serca. Obfitość mnie otacza.
Ta obfitość dobra zwyczajnego, codziennego. Że niby nic. A dzień staje się znośniejszy. Nawet życie nabiera sensu i kolorów.
Tę obfitość widzę w przesyłce od nieznajomej dla nieznajomej. Tak po prostu, bo się chce. Bo się czuje.
W mailu od nieznajomej. Długim, wzruszającym. Bliskim.
W każdym "dzień dobry" sąsiada staruszka, który psy moje uwielbia. Z wzajemnością.
W rozmowie z przyjaciółką.
We wspólnie zjedzonej z mężem kromce z żółtym serem.
W uścisku na powitanie i pożegnanie, w domku w górach, gdzie Pani od Przytulania mieszka wraz ze swymi dziećmi, zwierzętami i wszechświatem całym.
We wspólnym tańcu z osobą, która jest dla mnie niewygodna. I nagle bliska się staje.
W ludziach, którzy pomogli marzenie me zrealizować.
W pierwszym wdechu powietrza wilgotnego. Słodkiego, jak u Kapuścińskiego.
W rybie wędzonej, nadpsutej niesionej przez pół wioski w kraju dalekim. By się podzielić tym, co się ma.
W jedynych w domu gruszkach w zalewie. Czyli ciąg dalszy dzielenia się tym, co się ma w kraju dalekim.
W uśmiechu dziecka, kiedy spojrzysz mu w oczy po raz pierwszy. Tak naprawdę.
W oczach mojego dziecka. Kiedy życie widzę całe.
W ciele psów moich, kiedy czerpią z Matki Ziemi energię. I ze Słońca w pogodny dzień.
W zasuszonych niezapominajkach. Każdego roku otrzymywanych od babci męża mojego.
W każdej torebce herbaty przyniesionej na spotkanie.
W książce pachnącej drukarnią.
W liście wyczekiwanym. Z tęsknoty.
W tylnym lusterku, na siedzeniu u nieznajomego, który zatrzymał się na drodze. Pomógł.
W ciele, które życie stworzyło.
W tej pustce i samotności. Bo obecność doceniłam.
W darowanej maszynie do pisania.
W sile przyciągania. Dobra.
W tan deszczowy dzień. Obfitość mnie otoczyła.