Niech ktoś zatrzyma wreszcie czas, ja wysiadam.... nucę w głowie kolejny dzień. Nie zdążę, nie dam rady, nie wyrabiam. No kiedy, kiedy? Pytam się siebie? Ze spokojem rozpisuje plan na najbliższe dni. Za chwilę sfrustrowana siadam na dywanie i patrzę tępo przed siebie. Niedługo to trwa. Dopada mnie syn. Terrorysta, o pseudonimie Słodycz. Mówią nawet Sama Słodycz. Dwa psy podbiegają. tulenia spragnione.
Słodycz w ryk. Już staje przy czymkolwiek, bidet sobie upatrzył. Ludzie! Potem w ryk, bo już pewnie chodzić by chciał. I tak od urodzenia. Cieszyć chwilą się nie umie, tylko do przodu wyrywa. Wyrywa, wyrywa....
Upada. ryk. Wstaje ryk. Zasypia. Za minut kilka budzi go ryk.
Noszę, tulę. Całuję główkę w guzach całą. Wyjmuje karmę psią z buzi. Zmieniam spodnie mokre od wody dla psiaków. Zabawki z sierści piorę. Piorę pieluchy. Dresy na trening. Koszule męża. Piorę, piorę, piorę.
Kupuję, obieram, gotuję, miksuję, myję, chowam, wyjmuję. Yeah, yeah...
Coś słodkiego na deser, literatura na studia, czytać na studia, obserwować na studia, zapisać i zastanowić się. Zasnąć na książce. Jeszcze coś zmienić. Biznesplan napisać. I na szkolenie kolejne się zapisać. Sama sobie winna. Winna. Już Inna.
Wykreślam z listy kolejną rzecz zwłoki niecierpiącą. Tę, którą niby tylko ja mogę I najlepiej. I najszybciej. To idzie łatwo. Z marzeniami gorzej. Ale radze sobie. Meliskę popijam. Z synkiem odsypiam. Łzy na uśmiech powoli zamieniam. Powoli...
A już czułam zimę w sercu. Nie świąteczną , tylko mroźną, samotną, od domu daleką. I zatrzymałam się na chwilę, w tym pędzie szalonym, kiedy listonosz do drzwi zapukał. Wiedziałam co przyniesie. Ciszę oglądałam. Przez minut kilka. Wakacje poczułam. Do serca zaprosiłam. Z tym dzień będę zaczynać. Wróciłam. Do siebie. na chwilę. Przynajmniej.
Dziękuję Mimi. I Zorce też.
Sobie i Mężowi i drugiemu M. że ze mną wytrzymujemy. I psom też.